Kochany weekend i wreszcie wyprawa z Jarkiem na naszą kochaną rzeczkę Gostynkę. Jedziemy drogą w kierunku Pszczyny, potem jeszcze przez las i już widać nasze kochane stanowisko połowu. Przechodzimy przez zamarznięte na kość kępy roślin, które jeszcze w zeszłym tygodniu były pozbawione lodu. Przechodzimy w górę rzeki, ja zajmuję bardzo dobrze znane mi miejsce z powalonym drzewem.
Wyciągam mój kochany kij, który dostałem od brata, podczas OHP-u w NRD zakupił świetny teleskop marki DAM, kołowrotek kupiony na urodziny przez znajomego mamy na GG (czytaj książeczka górnicza), w tamtych czasach był to sprzęt najwyższej jakości. Po zamontowaniu kołowrotka wyciągam przechowalnik - na spławiki z rury PCV, w tamtych czasie był to prawdziwy hit. Zakładam bardzo ciekawy spławik z pióra wrony, wyjątkowo czuły, i jeszcze wiążę na przyponówce z Optimy haczyk i zabieram się do roboty. Oczywiści na haczyk zakładam serek topiony ze strzykawki, tak kochani - ze strzykawki najlepszy na mrozie był serek Gouda - nie spadał łatwo z haczyka, a i ryby jakoś bardziej go lubiły od innych.
Na branie nie trzeba zbyt długo czekać i już w ręce ląduje piękna płoć, na oko około 25 cm. Zakładam znów serek i sytuacja się powtarza i ponownie płoć. Czas mija na łowieniu płoci. Postanawiam iść do Jarka stwierdzić jak u niego, i przy okazji rozprostować nogi, napić się gorącej herbaty. Jarek, tak jak i ja, łowi same płocie, namawiam go na zmianę przynęty na czerwonego robaczka. Jarek postanawia posłuchać mojej rady i już po chwili spławik znika. Jarek tnie błyskawicznie i coś ma, ale widząc po jego kiju to naprawdę coś większego. Ryba nie daje za wygraną, dość mocno trzyma się dna w zakolu rzeki. Jarek mocno kręci swoim Neptunem, hamulec działa bez zarzutu, ryba błyska się na złoto. Co to? Pytam Jarka: może to lin? Jarek odpowiada mi: Nie, o tej porze to one chyba nie żerują. Nagle na powierzchni pojawia się ogromny jak na Gostynkę lin, piękny w całej odsłonie leży na powierzchni wody. Ja powoli sięgam go ręką, po mierzeniu okazuje się, że lin ma 52 cm. Myję ręce ze śluzu i postanawiam iść na swoje stanowisko, też jak kolega postanawiam założyć robaka.
Posyłam go pod gałąź drzewa. Siedząc tak nie zwracam na niego uwagi. Nagle moja żyłka napręża się do granic wytrzymałości i kołowrotek wyje jak syrena. Przerywa panującą ciszę. Chwytam za wędkę i powoli zaczynam przejmować kontrolę nad tym, co dzieje się w wodzie. Żyłka tnie wodę jak nóż - raz w prawo, a to w lewo. Ryba jest bardzo silna. Trzyma się cały czas dna. Wołam Jarka na pomoc. Jarek pędzi jak samolot, ja nadal nie widzę swojej ryby. Jarek pyta jaki mam haczyk, bo jak będzie za mały, to ryba się zepnie. Ja jednak wierzę w swój sukces. Trzymam, ile tylko sił. Teraz widzę dopiero, jak pracuje kij przywieziony przez brata z NRD (Wschodnie Niemcy przed połączeniem z RFN). Pięknie wygięty jak łuk trzyma moją zdobycz. Ryba nadal jest przy dnie i nie daje za wygraną. Postanawiam dokręcić hamulec, to jednak nadal nie przynosi odpowiedniego skutku. Postanawiam wejść na mały cypelek i tam powoli podnieść moje szczęście nad powierzchnię wody, aby ją w końcu zobaczyć. Tak też czynię, powoli wchodzę ostrożnie, przyglądam się temu. Jarek zapewnia, że cypel wytrzyma moją wagę. Ja jednak nie wierzę w jego zapewnienia i postanawiam zachować ostrożność. Moja ryba zaczyna słabnąć, widzę ją po raz pierwszy. Jest to piękny karp - mam cię bracie, jeszcze tylko może dwa ruchy korbką i będziesz mój. Jeszcze Jarek podbiera moją zdobycz. Jest - leży na brzegu. Ja z tej radości podskakuję w górę. Nagle skarpa urywa się, a ja spadam cały do wody. Jarek pęka ze śmiechu, ja natomiast zły sam na siebie postanawiam wyjść z tej wody pomieszanej z mułem. Powoli dzięki Jarkowi udaje się mi wyjść.
Mierzymy karpia, ma 50 cm. Ja szybko postanawiam zwijać się do domu, w siatce mam 30 płoci i karpia. Płocie ofiarowuję Jarkowi, a sam zabieram tylko karpia. Nawet nie wiem, kiedy moje nowe mokre spodnie zamieniły się w jeden lód. Postanawiamy szybko, ile tylko sił, pędzić do domu. Jadąc przez las odczuwałem strefy ciepła. Raz było ciepło, raz zimno. Pod Jarka blokiem postanawiamy się rozstać. Ja postanawiam pędzić do swojego mieszkania. Dopiero w domu zobaczyłem, że moje nowe spodnie Casucci są całe popękane na kolanach, pamiętam jak się w tedy bałem reakcji rodziców. Spodnie wyprałem, a w dziury siostra wszyła mi kawałki czerwonej bandamki. Spodnie okazały się super trendy. A karpia zjedliśmy na kolację.
PS. Pamiętam te czasy jak dziś. Na półkach w sklepach wędkarskich dostępny był tylko ołów, spławiki z piór gęsi. Na takie perełki jak kołowrotki z NRD firmy Rex, węgierskie Neptuny, polskie Perfecty i Relaxy czekało się całymi dniami w kolejce. W dzisiejszych czasach śmieszy mnie, jak ktoś jeszcze narzeka na sprzęt i nie docenia tego, co znajduje się w sklepach wędkarskich.